Peru i Boliwia. Tajlandia, Laos i Kambodża. Bajkał. Indie, Nepal, Namibia. To pasja na czas wolny, a zawodowo inżynier elektryk. Wiesław Tworkowski.
Wiesław Tworkowski zabiera nas w świat. Dosłownie. Będzie egzotycznie, ciekawie, a nawet… niebezpiecznie. Na początek dla porządku kariera inżyniera.
Urodziłem się w 1955 r. w obecnym powiecie bielskim. Zawsze marzyła mi się praca elektroenergetyka, lubiłem działania „z prądem”. Chciałem pracować w branży energetycznej i taki wybrałem zawód. Zacząłem od technikum elektrycznego, potem studia na Politechnice Białostockiej, które – niestety – musiałem przerwać z powodów zdrowotnych. Nie wróciłem na uczelnię. Początkowo pracowałem w zakładzie energetycznym jako monter urządzeń energetycznych, później kierownik posterunku energetycznego. 30 lat temu przeniosłem się do Białegostoku, gdzie wybudowałem dom i zatrudniłem się w pogotowiu energetycznym. W międzyczasie „zrobiłem” uprawnienia budowlane i zapisałem się do izby. Równolegle prowadziłem własną działalność gospodarczą.
Był taki okres, że w zakładzie energetycznym wprowadzono dobrowolny program odejść – skorzystałem z tego i założyłem ze wspólnikiem firmę, która do tej pory dla zakładu energetycznego świadczy usługi typu: budowa sieci kablowych, stacji elektroenergetycznych. W ostatnim roku, na przykład, wybudowaliśmy pięć stacji transformatorowych dla Zakładu Energetycznego Białystok Miasto oraz infrastrukturę dookoła Białegostoku związaną z elektroenergetyką, czyli przyłącza kablowe do osiedli domów jednorodzinnych. Udzielam się też na budowach gazociągów jako kierownik robót energetycznych w okolicach Warszawy. Tak więc… zawód bez eksperymentów i zastanawiania się, pracuję w branży, o której myślałem od dziecka.
Sprawnie przeskoczyliśmy karierę zawodową naszego „bohatera”, więc już szybko zabieramy was – drodzy Czytelnicy – w świat. Dosłownie. Bowiem pasją Wiesława Tworkowskiego jest zwiedzanie świata. Pokaże nam jego całkiem spory kawałek. Spory, a przede wszystkim, egzotyczny. Jedziemy…
W młodości zaczytywałem się w książkach Arkadego Fiedlera. Szczególnie zafascynowała mnie „Ryby śpiewają w Ukajali”. Oglądałem programy Tonego Halika i Elżbiety Dzikowskiej. Utkwił mi w pamięci obraz zaginionego miasta Inków Machu Picchu w peruwiańskich Andach. Wbiło mi się to w głowę i marzyłem, żeby tam być. I jakieś dwadzieścia parę lat temu, tak z żoną rozmawiałem, że to moje wielkie marzenie. Żona powiedziała: masz takie marzenie, to jedź. Tylko na to czekałem, byłem już w blokach startowych (uśmiech). Znalazłem firmę we Wrocławiu, która organizuje takie wyjazdy i wybrałem się na moją pierwszą wyprawę egzotyczną. Byłem po niej tak uduchowiony i szczęśliwy, wydawało mi się, że nieba liznąłem.
Już mówię gdzie. Peru i Boliwia, i oczywiście wyśnione Machu Picchu. Machu Picchu to miasto, które zostało zapomniane przez świat aż do 1911 r., kiedy odkrył je amerykański profesor z Uniwersytetu Yale, Hiram Bingham. Jest pełne historii, tajemnic i ducha starożytnej cywilizacji. Przez to niektórzy nazywają je Zaginionym Miastem lub Starożytnym Miastem Inków. Byłem w kanionie Colca, którego ściany z lewej strony wznoszą się na ponad 3.200 m nad poziom rzeki, zaś z prawej – na 4.200 m. Zjeżdżałem drogą śmierci (droga Yungas) uważaną za najbardziej niebezpieczną trasę na świecie. Prowadzi przez strome zbocza Andów, łącząc regiony La Paz i Yungas. Byłem w Chacaltaya, swego czasu najwyżej położony ośrodek narciarski na świecie – 5,5 tys. m. n.p.m. Spotykały mnie różne przygody, jak wszystkich podróżników. Żuliśmy, na przykład, liście koki.












Każda moja wyprawa trwa minimum trzy tygodnie, bo jak się leci do celu prawie dobę, to nie opłaca się być tam krócej. Trzeba z takiej wyprawy wyciągnąć jak najwięcej. Zobaczyć, odczuć, posmakować. Jak wyląduję tak daleko od domu, to zmieniam się, chłonę otoczenie. Wybieram się sam, warunki są trudne, dobre dla tych, którzy to lubią. Jeżeli ktoś spędza wakacje pod palmami, leży i pije drinki, to nie jest to dla niego dobry kierunek.
Potem chciałem „posmakować” Azji, bo wiadomym było, że to nie jest koniec i, że na pewno pojadę jeszcze nie raz. Odczekałem dwa, czy trzy lata i wybrałem się wtedy z żoną, raz wyjechaliśmy razem. Kierunek: Tajlandia, Laos i Kambodża. Bardzo egzotycznie, piękny klimat zwłaszcza w Laosie. Zapamiętałam to jako raj na ziemi, jeśli chodzi o klimat i przyrodę. Angkor Wat – kompleks świątynny w Kambodży, największy (162 ha) zabytek religijny na świecie. Jedzenie, gwarne ulice. W Laosie i Kambodży jest bardzo tanio, za dolara można zjeść do syta. Powędrowaliśmy trochę. Tajlandia natomiast jest już bardzo cywilizowanym krajem.
Pomysł na kolejną wprawę „podpowiedziała” mi praca. W pogotowiu energetycznym spotyka się różnych klientów. Szkolono więc nas, jak się zachowywać z ludźmi agresywnymi. Na jednym z kursów instruktorka powiedziała, że jej marzeniem jest zobaczyć Bajkał. Pomyślałem: czemu nie, też chciałbym zobaczyć. Czytałem książkę o Kolei Transsyberyjskiej, to był chyba nawet kryminał, który „połknąłem” jednym tchem. Myślałem wtedy: jak o tygodniowej podróży można taką grubą książkę napisać?
No i… zapisałem się. Polecieliśmy samolotem do Moskwy, zwiedzaliśmy ją dwa dni, a potem wsiedliśmy w pociąg relacji Moskwa – Władywostok. Dla przypomnienia, jest to najdłuższa linia kolejowa na świecie, która przekracza osiem stref czasowych, a całkowita długość torów wynosi 9.288,8 km. My przejechaliśmy 6 tys. km do Ułan Ude nad Bajkałem. Tydzień non-stop w pociągu. Jak wygląda taka podróż? Mniej więcej co tysiąc kilometrów jest przystanek na stacji kolejowej, pociąg zatrzymuje się na godzinę albo dwie. Na peronach czekają babuszki, mają rozesłane koce i łóżka polowe i sprzedają lokalne potrawy. Tydzień w pociągu jest fascynujący, ale i męczący. „Wzięliśmy” najtańszy wagon, żeby być z ludźmi na otwartej przestrzeni. Były przedziały, ale bez drzwi, w każdym cztery łóżka, rozkładane i zapinane paskami do ściany, jak w więzieniu czy w aresztach śledczych. Byłem tylko z jednym kolegą, więc mieliśmy dwóch miejscowych towarzyszy, a że jechaliśmy w stronę, gdzie mieszka rasa mongolska, byli to Mongołowie. Płaskie twarze, tylko noski wystają. Jako ciekawostkę powiem, oni nie tolerują alkoholu, choć lubią wypić. Wystarczy im dwa razy po setce i „zaliczają zgon”. Mieliśmy ubaw. Wtedy jeszcze wojny nie było, Rosjanie byli przyjaźni. Im bardziej w głąb, tym bardziej byliśmy egzotyczni. Co robiliśmy? Graliśmy w karty, kupowaliśmy na postojach jedzenie, wódkę Zielonaja Marka. Z nudów piliśmy tę wódkę, śpiewaliśmy i spaliśmy, i tak mijała podróż.




Zobaczyłem wtedy bezkres tajgi, zrozumiałem jakie to wielkie połacie lasu. Jedziesz tydzień pociągiem, pociąg zapiernicza ponad 100 km/h, a ty codziennie widzisz lasy, lasy, lasy… Jedna doba, druga, trzecia i wciąż las. Wzdłuż torów tartaki i składy drewna. Dwie spięte elektryczne lokomotywy i doczepionych sto wagonów załadowanych drewnem, skierowanych na wschód, czyli drewno na eksport do Chin.

Nad jeziorem wsiedliśmy w poradziecki wodolot i płynęliśmy prawie cały dzień (150 km nasza trasa, cała długość 600 km). Dookoła góry. Dopłynęliśmy na największą wyspę Bajkału – Olchon, kwaterowaliśmy w miasteczku Chużyr.

Przez tydzień zwiedzaliśmy wyspę wynajętymi samochodami. Mieliśmy zorganizowany trekking po lesie wzdłuż jeziora, w czasie którego zgubiłem się z kolegą. Serce w gardle. Tu dygresja. W miejscowych wioskach ludzie mają psy tzw. stróże moskiewskie.

Myśleliśmy: po co im w każdym gospodarstwie po dwa tak duże psy? Okazuje się, że jak ktoś wychodzi do tajgi, to bierze ze sobą psy, bo tam jest mnóstwo niedźwiedzi. Psy mają odwrócić uwagę niedźwiedzia i człowiek zdąży uciec. A my zgubiliśmy się bez psów (uśmiech). Przeżyłem szok. Byłem z chłopakiem – zawodowy żołnierz, który był w Iraku i Iranie. On nie był lękliwy, ale mi miękko się zrobiło pod nogami. Odeszliśmy od grupy i nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. Postanowiliśmy czekać i nas znaleźli.







Byłem też w Indiach i Nepalu – to najbardziej ciekawa wyprawa. Opowiem epizod z Waranasi w Indiach – miasta, będącego ośrodkiem kultu wyznawców hinduizmu i buddyzmu. Miejsce znane jest z rytualnych kąpieli w świętej rzece Ganges i palenia zwłok na kamiennych schodach prowadzących do wody. Według ich wierzeń, dla spokoju duszy, prochy należy wrzucić do rzeki. Oni tak w to wierzą, że potrafią pół życia oszczędzać na drewno, żeby tylko bliskich zmarłych skremować w ten sposób. A drewno tam jest bardzo drogie. Swego czasu rząd zafundował im spalarnię elektryczną, w której usługa kosztowała dziesięć razy mniej. Nikt nie chciał z niej korzystać i zlikwidowano ją po dwóch latach. Mają silną wiarę.
I otóż nasza grupa w tym miejscu popróbowała napój zawierający opium. Jak się po nim czułem? Pamiętam, że z 50 m słyszałem szepty, wzrok mi się wyostrzył, widziałem to, czego wcześniej nie widziałem, no i… poszliśmy się wykąpać do tej rzeki. Jak okiem sięgnąć płoną stosy, ludzie wyrzucają popioły, a jak ktoś niedopalony, to rzeką płynie ręka albo noga, pływają zdechłe krowy, małpy, martwe kobiety w ciąży, ludzie ugryzieni przez węża – ci nie są paleni. Ciało się bandażuje i wrzuca do wody. A my podjęliśmy rytuał oczyszczenia i zanurzyliśmy się z głową w Gangesie. Nie byliśmy świadomi pasożytów czyhających w wodzie. Potem przez pół roku obserwowałem swoje ciało czy pod skórą nic mi nie pełza (uśmiech). Nie pełzało. Barwna wyprawa.
Chodziliśmy po górach u podnóża Annapurny w Himalajach w Nepalu. Byliśmy w buddyjskich klasztorach. Widziałem ich uduchowienie, czystą radość z życia. Podobało mi się. Nepal jest biedny, Indie biedne, ale ludzie życzliwi i uśmiechnięci. Biedni, może nie mają co jeść, ale kobiety zawsze rano ze szczoteczką, choć bez pasty, myją zęby. A zęby mają jak perełki.
Część wspomnień zaciera pamięć.
Była wyprawa do Namibii w południowej Afryce. Przyjechaliśmy tam 4.000 km wypożyczonymi samochodami, Toyoty Hiluksy, pickupy z nadbudówką. Na dachach mieliśmy namioty, otwierały się tak, jak książka, z drabinką, szybko się go składa, zamyka. Ruch lewostronny. Od kempingu do kempingu jeździliśmy po parkach narodowych: Etoszy – jeden z największych parków na świecie, park Krugera – największy w kraju, czy park Chobe w północnej części pustyni Kalahari. Namibia jest dwa razy większa od Polski, a zamieszkuje ją 3 mln ludzi, czyli pustkowia. Stolicą kraju jest Windhoek. Byliśmy w bogatej części, gdzie są rezydencje ogrodzone drutem kolczastym pod napięciem. Byliśmy i wśród plemion Himba i Herrero. Afryka zadziwia przyrodą, bezkresnymi przestrzeniami, ale też różnorodnością rasową i etniczną. Przyjmowali nas normalnie. Wybierając się do wioski, kupiliśmy dwa worki mąki i worek soli jako podarki. Wioska na pustyni, ogrodzona ciernistymi gałęziami na kształt koła i ich lepianki. „Rządzą” kobiety i dzieci, mężczyźni „w pracy”. Siedział stary facet przy ognisku, szaman. Mi udało się przywieźć dwie butelki „ducha puszczy” i chciałem mu to podarować. Kazał mi otworzyć, napić się jako pierwszemu, potem on spróbował. Posmakowało mu. Powiedział: jeżeli ja przywiozę mu kilka butelek, to on mi odda swoją czwartą żonę.


Kupiłem od tych kobiet pewien kosmetyk – to, czym one się nacierają. Kobiety w Namibii myją się wodą tylko raz w życiu, przed ślubem. Potem jedynie nacierają ciało jakimś masłem ze sproszkowanymi kwiatami i zeskrobują to z siebie łopatkami. Miejsca intymne okadzają. Nie mają wody, przywożą ją z daleka, jest zbyt cenna, aby się w niej myć.
Od wyjazdu do Namibii, przekierunkowałem się bardzo. Teraz chłonę naturę. W parkach, zatrzymywaliśmy się przy wodopojach. Oglądałem rozgrywki: lwy czatujące, głuszce, podchodzą antylopy, słonie, żyrafy – wszystko się miesza. Godzinami nie mogłem wzroku oderwać takie to było piękne. Oczywiście siedziałem w samochodzie, nie można wychodzić, no bo wiadomo… Chociaż miałem przygodę, bo złapałem gumę. Dzwonię do lidera naszej wyprawy, mieliśmy krótkofalówki. Do bazy 20 km, a on mówi: jedź. Jak jedź? Z koła nic nie będzie, ani z felgi. I nagle widzę przejechało auto ochrony parku. Udało się nam ich zatrzymać, wysiadło dwóch wielkich facetów z bronią, stali, pilnowali, a ja wymieniłem koło.
Trzy lata temu, w listopadzie, byłem w Kolumbii. Widziałem jeden z najważniejszych zabytków z czasów prekolumbijskich nie tylko w tym kraju, ale w całej Ameryce Centralnej – zaginione miasto Ciudad Perdida. Podjąłem się morderczego wysiłku przejścia przez góry, choć niby nie strome, ale przy wilgotności 99% i temperaturze ponad 30 stopni – ciężko. Bogota, Kartagina, byliśmy na wsiach, w parkach – też pięknie.








– Jak pan wraca do domu, to…
– Przez jakiś czas jestem tym bardzo podekscytowany i ta ekscytacja mi nie mija. Jestem po prostu szczęśliwy. Moja percepcja na widzenie świata zmieniła się po tych podróżach. Wiem, że żyjemy jak przysłowiowe pączki w maśle, a narzekanie mamy w naturze. Biedni ludzie wcale nie narzekają. Zauważyłem, że oni wypełniają sobie czas czymś innym, rodziny są u nich ważne. Żyją dla rodziny i z rodziną, i te więzi są bardzo silne. To jest ich „pigułka szczęścia”, nie widziałem biednych z kwaśną miną. U nas… inni auta wymieniają co roku, jak mają nadmiar pieniędzy albo coś tam robią, a ja wybrałam sobie taki styl życia: podróże. Wiem, że będę to robił, będę zwiedzał świat. Do tej pory odbyłem dziewięć wypraw.
– Plany?
– 8 lutego lecimy z kolegą do Tanzanii i wchodzimy na Kilimandżaro. Wejście i zejście zajmie nam dziewięć dni. Obawiam się choroby wysokościowej, bo to jest prawie 6.000 m npm. Podobno z choroby wysokościowej umiera kilka osób rocznie. Mózg opuchnie albo ktoś ma ukryte zatory czy tętniaki, to wtedy wszystko się ujawnia. Samo wejście jest bardzo łagodne, ścieżka tam i z powrotem to 100 km. Poza tym… Co roku, od kilkunastu lat, jeżdżę też w nasze góry. Są to wyjazdy energetyków – pasjonatów gór. Każdego roku spotykamy się w innym miejscu.
– Jak to jest mało egzotyczne…
– Tak (uśmiech). Ale w tych wyjazdach cenię bardzo towarzystwo.
– Jak się rodzą pomysły kolejnych wypraw?
– Spontanicznie, pod wpływem zewnętrznych bodźców. Coś obejrzę, coś mnie zaciekawi. Nie mam konkretnych planów. Chciałbym wziąć udział w programie „Nagi instynkt przetrwania”, gdyby była jego polska wersja. Rzucają ludzi np. w Amazonii. Nadzy, kobiety i mężczyźni mają przetrwać określony czas w sercu dziczy. Dostają krzesiwo i nóż. Co prawda opiekują się nimi, ale z minimalną ingerencją. I tego chciałbym spróbować.
– Życzę spełnienia planów, bezpiecznej wyprawy, szczęśliwego powrotu i dziękuję w imieniu czytelników za podzielenie się swoim życiem i pasją.
Barbara Klem
Zdjęcia: archiwum Wiesława Tworkowskiego