Wychowany pod okiem inżyniera przesiąkał budownictwem od dziecka. Przestaje nim być zjawiając się w garażu, gdzie czeka Harley-Davidson CVO Street Glide 1.870cmsześc.
Drodzy Czytelnicy zabiera nas w swój inżyniersko-motocyklowy świat Wojciech Żero, uprawnienia w specjalności konstrukcyjno-budowlanej bez ograniczeń do kierowania robotami budowlanymi i w ograniczonym zakresie do projektowania. Wojciech Żero – motocyklista, członek klubu motocyklowego Harley-Davidson „Warsaw Chapter Poland Original”. Dla nabrania apetytu zacznijmy od części inżynierskiej (uśmiech). Zatem oddajemy głos bohaterowi artykułu.
Urodziłem się w 1975 r. Mój ojciec jest inżynierem budownictwa. Wychowywałem się więc w rodzinie, w której nawet podświadomie wsiąkało we mnie budownictwo. Jako mały chłopiec byłem „ciągany” przez ojca wszędzie do jego pracy. I… chcąc nie chcąc, po szkole podstawowej poszedłem do technikum budowlanego, a później na studia – budownictwo na Politechnice Białostockiej, specjalność drogowa. Na pierwszym roku poznałem moją żonę – Agnieszkę, byliśmy w tej samej grupie, szybko zostaliśmy małżeństwem. Jeszcze w trakcie nauki urodziła się nam trójka dzieci. Rodzinę trzeba było utrzymać, więc pracowaliśmy oboje u ojca. Pamiętam czasy, kiedy wszystkie biura projektowe były państwowe. Tata założył firmę w 1982 r., było to pierwsze prywatne biuro projektowe w Bielsku Podlaskim, ale na początku zlecenia robił jeszcze na rzecz podmiotów państwowych, bo takiej stricte prywatnej działalności nie można było prowadzić.
Ileż można pracować u ojca (uśmiech). W 2005 r. założyłem własną działalność, najpierw firmę remontowo-budowlaną. W 2007 r. uzyskałem pierwsze uprawnienia, zacząłem obejmować funkcje kierownika budowy i inspektora nadzoru. Około roku 2011 zrezygnowałem z firmy wykonawczej na rzecz własnego biura projektowego, które prowadzę od początku z żoną. Do dziś rozwinęliśmy je, mamy już kilku pracowników i spory dorobek referencyjny. Żona zajmuje się głównie projektowaniem, a ja kierowaniem i przeglądami budowlanymi. Ostatnią realizacją z naszym udziałem była m.in. budowa wieży w Uhowie, pracowaliśmy przy powstawaniu całego kompleksu byłego Bielmleku w Bielsku Podlaskim. Uczestniczymy w bardzo wielu realizacjach prowadzonych w ramach programu „Polski Ład”, rozbudowujemy kościoły, cerkwie, pracujemy przy zabytkach.
Co mi się podoba w byciu inżynierem? W rodzinie cały czas była budowlanka i nie wyobrażałem sobie, że mógłbym robić coś innego. Kiedyś chciałem być murarzem-tynkarzem (uśmiech), ale ojciec mi nie pozwolił iść do zawodówki. Mimo to zupełnie nie żałuję. Lubię swój zawód. Podoba mi się w nim kontakt z ludźmi. Każda budowa jest inna. Niby budynek to budynek, ale każdy inwestor jest inny. Często powtarzamy: nie jest sztuką wybudować dom, tylko żeby się podczas tego procesu nie rozwieść (uśmiech). Lubię doradzać inwestorom, a mam doświadczenie, bo sami mieszkamy już w trzecim domu i wiemy, że to ten jest dopiero naszym ostatnim. Pierwszy miał ok. 120 mkw, drugi – 330 mkw, bo była czwórka dzieci, a teraz dzieci dorosły zaczęliśmy budować domek letniskowy, z którego wyszedł nasz dom całoroczny. 160 mkw na bardzo dużej, ponad hektarowej, działce. Jego utrzymanie nie będzie nas kosztować na emeryturze, której nie będziemy mieli po prywatnej działalności (uśmiech). Mamy pompę ciepła, fotowoltaikę.
Jesteśmy bardzo związani rodzinnie, mamy cztery córki: Karolina, Julia, Łucja i Lena, i dwoje wnuków Różę i Filipa, a „w drodze” jest kolejny wnuk – Igor, który urodzi się w grudniu. Najmłodsza, 16-letnia Lena, mieszka jeszcze z nami. Julia jest już zamężna, mamy zięcia Sebastiana. Łucja wychodzi za mąż jakoś zaraz (uśmiech) w sierpniu 2024 r., a Karolina w sierpniu 2025 r. Wiec rodzina stale nam się rozrasta.
Żadna z córek nie chciała pracować w zawodzie inżyniera. Jedna próbowała studiować budownictwo, ale patrząc na naszą pracę, stwierdziła, że nie chce jej poświęcać po 12-14 godzin na dobę. Wszystkie „poszły” w inne strony. Najstarsza skończyła kosmetologię na Uniwersytecie Medycznym w Białymstoku, kurs wizażu i pracuje w Teatrze Dramatycznym w Białymstoku jako wizażystka. Jedna studiuje anglistykę, druga pedagogikę, a najmłodsza chce być psychologiem. Nie mamy komu zostawić biznesu – liczymy na zięciów lub wnuków (uśmiech).
Sympatyczny życiorys, czas więc na ostrzejszą jazdę. Kiedy w życie pana Wojciecha wjechały motocykle? Wcześnie. W czwartej klasie podstawówki tata kupił mi motorynkę, później miałem Simsonka – skuter niemiecki SR 50. Bardzo lubiłem nimi jeździć. W szkole średniej była przerwa, bo już miałem prawo jazdy i własny samochód. I tak jakoś uciekło mi parę lat. Motocykle wróciły przed 40-stką. Mam przyjaciół, którzy jeżdżą Harleyami. Zaprosili mnie na zlot do Warszawy i tak się wkręciłem, że zostałem. Należę do warszawskiego klubu motocyklowego Harley-Davidson „Warsaw Chapter Poland Original”. Klub formalnie istnieje od 2001 r. Jest to najbardziej prestiżowy klub motocyklowy w Polsce. Właśnie mija dziesięć lat mojego członkostwa. Poznałem dużo osób z różnych środowisk, różnych zawodów i – że tak powiem – majętności. Wszystkich łączy pasja dwóch kółek. Jest nas około stu, bliżej zaprzyjaźniliśmy się z kilkoma parami, chętnie wspólnie wyjeżdżamy.
Wypadałoby kontynuować historię chronologicznie, ale pewnie większość Czytelników już mi tupie nogami z niecierpliwości: czymże jeździ pan Wojtek, dawaj: jaka to maszyna? Przedstawiam więc… Harley-Davidson CVO Street Glide, pojemność 1.870 cm sześć. Motocykl w najmocniejszej wersji, tak jakby Mercedes AMG. Najbardziej kultowy motocykl Harleya. Dużo jeździmy z żoną i taki był mi potrzebny. Jak jeżdżę sam, to robię z niego solówkę, a jak z Agnieszką – to robię turinga, turystycznego, mam specjalne oparcia. Takie dwa w jednym. To drugi motocykl naszego bohatera, ale taki już na całe życie. Wcześniej miał mniejszy, klasyczny Heritage Softail.
Pasją nie jest motocykl jako sprzęt sam w sobie. To pasja jazdy motocyklem Harley i całe otoczenie ludzi i wydarzeń z tym związanych. Można je podzielić na spotkania typowo klubowe i prywatne, które organizujemy sami w mniejszych grupach. Te pierwsze, to po pierwsze (uśmiech) zloty. Co roku wszyscy (ale bez obowiązkowej obecności) spotykamy się na kilka dni. Wybieramy fajne miejsca i hotele, mamy zarząd, który zajmuje się organizacją. Niektórzy są emerytami, więc mają na to dużo czasu, jeżdżą od lat 90-tych, mają sprawdzone miejsca. Jak wygląda zlot? Wynajmujemy cały hotel, jest kolacja klubowa, zabawa, jakaś ciekawa wycieczka i tego typu atrakcje, czas na rozmowy. W przyszłym roku w Katowicach odbędzie się europejski zlot Super Rally (4-8 czerwca), na który również się wybieramy. Będzie dużo ludzi z całej Europy. Jeżdżę co roku na Super Rally po Europie i zawsze jest zlot w innym kraju. W tym roku był w Czechach koło Brna. Wspólnie klubowo też zaczynamy sezony motocyklowe i je kończymy.
Wyjazd, który najbardziej utkwił mi w pamięci, to dziesięciodniowy zlot motocyklowy i rajd w jednym – Daytona Beach Bike Week, który odbywa się, co roku w Daytona Beach na Florydzie. Polecieliśmy tam z kolegami w 2018 r. do Chicago, potem do Atlanty do dilera, gdzie wypożyczyliśmy motocykle. W imprezie brało udział ok. 500 tys. motocyklistów. Wszystkie wioski w promieniu 50 km były zajęte. Wszędzie, wszędzie, wszędzie… motocykle i motocykle. Przejechaliśmy całe wschodnie wybrzeże. Byłem zachwycony Ameryką, a jednocześnie trochę rozczarowany. Na filmach jest taka piękna, a w rzeczywistości zatrzymała się w latach osiemdziesiątych. Autostrady, tak. Po pięć pasów ruchu, ale… każdy dziurawy. Europę przejechałbym dwa razy szybciej, Amerykanie jeżdżą bardzo przepisowo. Na stacjach nie ma kawy z ekspresu. Polscy gospodarze mają bardziej zadbane podwórka. To u nas jest ameryka (uśmiech).
W Mińsku na Białorusi (2019 r.) był bardzo fajny zlot, odnotowuję go w kategorii ciekawostek ze względu na największy budżet jaki widziałem na tego typu imprezę. Była wynajęta hala na ok. 2 tys. osób, każdy miał stolik i trzech kelnerów do obsługi. Białoruś była bardzo hojna.
Osobnym tematem są nasze prywatne wyjazdy. Jeszcze w lipcu wyjeżdżamy z Agnieszką i znajomymi na Litwę, w październiku do Hiszpanii. W zeszłym roku byliśmy w Toskanii, dwa lata temu w Hiszpanii. Kiedyś tam w Szwecji, Czechach, w Austrii. Ale nie musi być zagranica. Zjeździliśmy Polskę. U nas problematyczna jest jednak pogoda. Sezon jest krótki, tylko od kwietnia do września-października i koniec. Lepiej pojechać gdzieś, gdzie jest trochę cieplej. Czasami wysyłamy motocykle lawetą, a tylko wracamy na kołach jak np. do Hiszpanii. Trzy dni drogi w jedną stronę i trzy dni w drugą, to dwa tygodnie na wyjazd. Nie możemy sobie pozwolić na taką nieobecność w pracy. Bierzemy wolne na dziesięć dni, a i tak jest co nadrabiać po nocach (uśmiech).
Jeździmy w deszcz, nie patrzymy na pogodę. Nie ma złej pogody, jest tylko zły strój. Jeżdżę w dżinsach i w koszuli w kratkę. Ktoś pomyśli: typowa flanelka. A ja mam tę koszulę mocniejszą od spodni skórzanych, a jednocześnie jest przewiewna, bo jest zrobiona z kevlaru, ma specjalne wywietrzniki i ochraniacze. Nie lubimy ubierać się w skóry, bo jest gorąco. Mamy odpowiednie stroje przeciwdeszczowe, zawsze kilka par rękawic, dobre buty.
Agnieszka polubiła towarzystwo Harleyowe, ma dużo koleżanek. Ja kolegów. W razie czego możemy zawsze na siebie liczyć. Klub nie jest młody, jest dużo starszych osób, jesteśmy jedynymi z najmłodszych. Kilku członków już odeszło. Tradycją jest, że przyjeżdżamy motocyklami na pogrzeb. Żegnaliśmy niedawno kolegę w Warszawie. Droga na cmentarz Bródnowski z Powązek była zablokowana: my i asysta policji. Tak odprowadzaliśmy kolegę.
Ale są też wesołe sytuacje. Mieliśmy wesele klubowe: chłopak 70 lat i dziewczyna sześćdziesiąt parę, byli ze sobą 20 lat i postanowili wziąć ślub. Odbył się w Hotelu Białowieskim. Wszystkie dziewczyny się poprzebierały. Umawiają się np. dzisiaj wszystkie na czerwono i wyglądają jak rusałeczki, bawią się jak dzieci, a średnia wieku 60 plus. I to jest piękne.
Motocykle to też sport, hart ducha i ciała. Patrzę na swoich rodziców i kolegę z klubu… Ten sam wiek. On siada na motocykl i nie jednego małolata przebije jazdą. Mariusz 65 lat, dostał pilny telefon, wsiadł i naraz „strzelił” do Warszawy 3 tys. km. Półtorej doby „leciał” facet bez przystanku. Stara dusza Harleyowców.
Kiedyś Harley kojarzył się z takim wow, bogactwem i niedostępnością. Teraz każdy może go sobie kupić. Nowe w Polsce w salonach są bardzo drogie, ale jest rynek amerykański, jest dużo używanych.
Czym jest dla mnie jazda motocyklem? Odskocznią od domu, od dzieci, od pracy. Po prostu kocham jeździć. Codziennie wieczorem, jak pozwala czas, wsiadam i pojechałem. Lubię też jeździć sam, włączam muzykę, robię 50-100 km, wracam, odstawiam. Mam bardzo szybki motocykl, ale jeżdżę przepisowo 90-100, 120-140 km/godz. na autostradach. Czasem lubimy się toczyć 40-50 km/godz., wszystko się widzi, zauważam rzeczy w okolicy, których w ogóle nie widać z samochodu. Podoba mi się towarzystwo, atmosfera i taka niezależność: nigdy nie stoję w korkach. W Wiedniu wjechaliśmy pod samą katedrę. Najpierw udajesz, że nie wiedziałeś, potem pojawia się tłum zachwyconych gapiów i nikt nie odważy się wygonić motocyklisty. Potem podjechaliśmy pod samą cukiernię Zachar, co jest niemożliwe samochodem. Nikt nie grozi, ludzie przychodzą, oglądają, rozmawiają. I co? Pijesz kawę, robisz zdjęcia, przepraszasz i wyjeżdżasz. Wolność.
Na pewno jest to niebezpieczne hobby. Najważniejsze, aby nie przeginać z prędkością. Na szczęście nie miałem wypadku, nie wywróciłem się. Mój motocykl waży 340 kg z płynami, sam nie podniósłbym się. Lubię dźwięk wydechu, który specjalnie tak się modyfikuje, żeby wszyscy słyszeli. Mniej się męczę jadąc motocyklem, niż samochodem. Na autostradzie bywa tak wygodnie, że chce mi się spać.
Trzeba mieć zgrany zespół do wspólnych wyjazdów. Wiemy kto kiedy wyprzedza, kto zamyka kolumnę. Najbezpieczniej i najfajniej jeździ się tak do pięciu motocykli. Kierowcy samochodów nawet jak widzą motocykle, wciskają się. Ja mam kask na głowie, warkot silnika i nie słyszę nawet jak on trąbi, kiedy wbija się między nas.
Córki nie chcą jeździć motocyklami, wolą auta. Cieszą się jednak, bo widzą, że nas to uszczęśliwia, poza tym kupujemy im zawsze prezenty i gadżety. Lubię jak Agnieszka ze mną jeździ, więc mamy wspólną radość. Nie boi się, ufa mi. Ale… Obecnie robi prawo jazdy na motocykl. Więc nie wiem, nie wiem, czy z tym zaufaniem to do końca prawda (uśmiech).
I w tym momencie zapraszamy do rozmowy panią Agnieszkę, którą znacie państwo zapewne z władz izbowych. Agnieszka Żero jest zastępca przewodniczącego Rady POIIB. Nie trudno więc było zastać ją w Izbie. No więc jak: samo stanowisko pasażera nie wystarcza?
Staram się zrobić prawo jazdy, bo bardzo lubię jeździć motocyklem i nie chce być tylko „plecakiem” męża. Adrenalina. Uwielbiam przyrodę i czas tylko dla siebie: nikt do mnie nie dzwoni, nikt do mnie nic nie mówi, nie ma radia. Nic. Ja i silnik, ja i szum powietrza, zapachy świata. Każda pora roku pachnie inaczej, a najważniejsza jest cisza. W naszym zawodzie taki czas jest bardzo potrzebny. Inna jest przyjemność z prowadzenia motocykla. Poza tym chciałabym jeździć z mężem, ale obok siebie, każdy na własnym motocyklu.
Podobają mi się wyjazdy do „ciepłych krajów”. Kręte ścieżki w Hiszpanii, piękne okoliczności przyrody, góry, morze, ciekawostki kulinarnie – bo dużo jemy i lubimy jeść. Zieleń Toskanii. Motocykl pomaga nam być w różnych miejscach. Ludzie inaczej traktują motocyklistów, bardziej przyjaźnie. Lubią nas, machają.
I na koniec parę liczb. 8-10 tys. km rocznie – to wynik z licznika pana Wojciecha. Na więcej nie ma czasu ani dobrej pogody w Polsce. Emeryci klubowi jeżdżą 25 tys. km rocznie. Trzeba to lubić, bez wątpienia. A więc… ja odjeżdżam, a was zapraszam do oglądania galerii zdjęć.
notowała Barbara Klem
Zdjęcia: archiwum Agnieszki i Wojciecha Żero