Apsocik. Tak nazwał pierwszy śrubokręt. I to on wskazał mu drogę zawodową. Po pracy, gdy odkłada apsocik, muzykuje. Janusz Topolski, inżynier, bluesman.
Zapraszam was dziś, drodzy czytelnicy, do kameralnego studia muzycznego w Kleosinie pod Białymstokiem. Zapraszam ja i – oczywiście – jego właściciel, Janusz Topolski – inżynier elektryk. Mogę wybrać, czy porozmawiamy na antresoli z widokiem na scenę i instrumenty muzyczne, czy na parterze. Rozsiadamy się na dole, na przestronnych, wygodnych kanapach. Obok nietypowy mebel – piec kaflowy. Jego ciepła nie potrzeba, bo dzień jest upalny. Wewnątrz panuje jednak przyjemna temperatura i… cudownie miękko słychać każde słowo. Zatem, oddajemy głos naszemu bohaterowi. Tym razem „człowiekiem izby z pasją” jest inżynier muzykujący. Na początek, dlaczego inżynier?
Na początek, wytłumaczę się z apsocika (uśmiech). W dzieciństwie tak nazywałem śrubokręt. Bardzo mnie interesowały te apsociki. Uwielbiałem rozbierać stare radia u dziadków. Z kolei wujek miał dużo motocykli, zdarzało mi się je rozkręcać i składać. Fajny był, pozwalał mi też na wiele więcej. Gdy byłem trochę starszy, mogłem u niego coś tam pospawać, pomóc w naprawach różnych sprzętów. Nie była to wielka sztuka inżynierska, ale inklinacje do majsterkowania owszem czułem.
A teraz po kolei. Pochodzę z Suwałk. Ukończyłem Liceum Ogólnokształcące im. Marii Konopnickiej – najstarszą szkołę średnią na Podlasiu. Byłem w klasie matematyczno-fizycznej. Spotkałem w niej wielu kolegów z podstawówki. Zajmowaliśmy się intensywnie fizyką i matematyką, a trochę muzykowaniem. Wspólnie zdecydowaliśmy, że „pójdziemy” na Politechnikę Białostocką – wtedy jeszcze zdawało się egzaminy. Trzech kolegów z ogólniaka z jednej klasy i ja znaleźliśmy się w tej samej grupie na studiach. Oczywiście Wydział Elektryczny. Z perspektywy czasu… kierunek ciekawy i też – wydaje mi się – przekazujący dużo wiedzy. Nie byłem wybitnym studentem, raczej leniem strasznym (uśmiech). Bardziej rozrywka i muzyka mnie interesowały i z tego lenistwa wymyśliłem tytuł pracy magisterskiej: małe elektrownie wodne, czyli odnawialne źródła energii. A trzeba pamiętać, że w latach osiemdziesiątych był to temat mało znany u nas. Mnie zaś wydawał się bardzo prosty. Myślałem tak: polskiej literatury na ten temat nie ma, ale angielski znam, gdzieś tam trochę poszukam, poczytam i praca będzie gotowa. Tak też i było, tylko nie spodziewałem się, że temat ten zostanie ze mną na zawsze i będę z tego żył (uśmiech).
Pierwsza moja praca po studiach to Białostockie Przedsiębiorstwo Instalacji Elektrycznych. Zatrudniłem się najpierw w biurze, potem na budowie. W międzyczasie zaliczyłem wojsko. Po powrocie poszedłem na budowę, ale tam się wtedy piło i żona uznała, że mam zmienić etat. Zanim zrezygnowałem udało mi się uczestniczyć w kilku znaczących dla regionu budowach m.in.: ZNTK w Łapach, PZZ w Białymstoku czy Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego w Białymstoku. Później zatrudniłem się w Zakładzie Włókienniczym im. Sierżana (Polpled) przy ul. Augustowskiej (dzisiaj: galeria Atrium Biała). Pracowałem na stanowiskach od mistrza brygady utrzymania ruchu do głównego energetyka. Praca na trzy zmiany. A w międzyczasie zacząłem projektować i gdzieś tam na początku lat dwutysięcznych z tej pracy zrezygnowałem i zacząłem prowadzić własną działalność.
Zajmowałem się projektowaniem instalacji elektrycznych. Udało mi się trafić na bardzo przyjaznych kolegów projektantów, którzy pracowali w przemyśle, głównie mleczarskim. Jeden z nich mnie „przygarnął”, znał wszystkie zakłady i ich potrzeby. Wtedy intratne było projektowanie budownictwa mieszkaniowego, ale skoro trafiłem na przemysł – niech będzie przemysł. I zostałem z nim, a dziś wiem, że dobrze trafiłem. Udało mi się wypełnić swoimi usługami kilka nisz zawodowych, które pozwoliły mi dość szybko rozbudować swoją firmę.
No i zaczęło się to jakoś rozrastać. W tej chwili mam biuro projektowe, zatrudniam kilka osób. Syn Jerzy prowadzi firmy, które zajmują się budową elektrowni słonecznych.
Wróćmy do muzyki. W szkole podstawowej grałem w zespole mandolinowym, w średniej zacząłem grać na basie, w czasie studiów grałem na gitarze, mandolinie i harmonijkach w zespołach studenckich, udało się pojechać na kilka festiwali studenckich. Od rozpoczęcia pracy zawodowej muzykowałem tylko w domu, okazjonalnie przy ognisku. I taka przypadkowa historia. Mam w telefonie sygnał – piosenkę „Little wings” Jimiego Hendrixa, którą bardzo lubię. Poszedłem do kolegi uzgadniać pewne sprawy zawodowe w zakładzie energetycznym i zadzwonił mój telefon. Kolega skomentował mój sygnał: a ty tego Hendrixa lubisz? A sam grasz? Ja, że tak. Na to on: no bo my tu taki zespół mamy i pakamerę na Węglówce i że przyjdź. No coś ty, ostatnio grałem na basie 30 lat temu. E tam, piwo weźmiemy, pogadamy sobie. No i poszedłem. Oni we dwóch, inżynier też elektryk i kolega inżynier budowlaniec, grali w wydzielonym pomieszczeniu przy firmie jednego z nich. Dołączyłem, trochę pohałasowaliśmy. Wychodziło nieźle.
Rozmawialiśmy o rozszerzeniu składu. Pojawił się perkusista. Następnie sanitarnik z harmonią – też członek izby. Zaczęliśmy się spotykać, wynajmować jedną salę, drugą. W 2012 r. stworzyliśmy zespół – najmłodszy członek skończył 50 lat, więc powstała nazwa „Po pięćdziesiątce”.
Postanowiłem się dokształcać muzycznie, powstał pomysł zbudowania studia. Mając kolegów inżynierów z każdej niemal branży aż się o to prosiło. Wykupiłem przez internet wszystkie stare książki o akustyce muzycznej, przeczytałem i koło roku 2013 zaczęliśmy projektować. Krzywe ściany, krzywe stropy, urządzenia akustyczne. Efekt? Tu się swobodnie rozmawia. Sala nie tłumi głosu, a jednocześnie nie ma pogłosu, który by przeszkadzał. I to jest ważne w muzyce, żeby pogłos był krótki, żeby dźwięk się rozchodził, ale nie był falą stojącą, żeby nie dudniło. Stąd te wszystkie cuda, kaflowy piec w rogu też jest urządzeniem akustycznym. Inwestycja to nie tyko pomysł, ale i koszty do poniesienia, więc długo pracowaliśmy. Nowe, własne studio ulokowane na posesji, obok biura projektowego, użytkujemy od dziesięciu lat.
Mieliśmy gdzie ćwiczyć, więc z czasem zaczęliśmy grać. Nasze pierwsze ustabilizowane miejsce to restauracja Marysieńka przy ul. Ojca Tarasiuka w Kleosinie, gdzie koncertowaliśmy. Zapraszaliśmy swoich znajomych, była to muzyka z wieloma wadami technicznymi, ale był hałas i… pani robiła dobre kartacze (uśmiech). Mieliśmy świetną zabawę. Potem szukaliśmy innego miejsca i po wielu próbach już od dobrych siedmiu lat grywamy w Moto Pubie na Rynku Siennym w Białymstoku.
Ostatnio wzbogaciliśmy skład o koleżankę wokalistkę, która również jest związana z Izbą – jej mąż jest inżynierem elektrykiem. Występuje jednak jako gość, bo nie ma pięćdziesiątki. Podobnie Michał – nasz klawiszowiec.
W tym roku mieliśmy przyjemność zagrać na festiwalu Podlaska Odjazdowa Drezynownia Kolejowa Podkoffa w drezynowni w Białymstoku – organizatorem jest zespół „Czeremszyna”. Graliśmy z wieloma znanymi artystami na Suwałki Blues Festiwal. Na początku sierpnia byliśmy na festiwalu bluesowym na Litwie, a w połowie września mamy kolejny występ w Moto Pubie.
Co mi daje muzyka? Są różne zainteresowania. Jeden lubi łowić ryby, a mi się trafiło muzykowanie. Rozdzielam muzykę na dwie rzeczy: ćwiczenie i granie. Ćwiczenie muzyczne jest fajną sprawą. Pracuje się wtedy wolno nad jakimiś elementami, uczy się, mózg zaczyna parować z innej strony niż ta wykorzystywana w pracy (uśmiech). Inne pokłady mózgu pracują. Z drugiej strony jest muzyka, czyli hałas. Rozrywka, koncertowanie, spotkania ze znajomymi. Co roku jeżdżę na warsztaty bluesowe, uczymy się różnych rzeczy z wieloma młodymi i starszymi ludźmi, a na koniec przygotowujemy koncert finałowy. Bardziej lubię grać, występować na scenie. Te wrażenia są najważniejsze, podszyte emocjami: czy się uda, czy się nie pomylę?
Gramy muzykę bluesową, bo jest ona dość popularna w Białymstoku. Mamy najstarszy festiwal bluesowy w Polsce – „Jesień z bluesem”. Mamy sporo ludzi zajmujących się tą muzyką, choćby słynny zespół „Kasa chorych”. Muzyka na pewno daje mi rozrywkę.
Żona Małgorzata jest lekarzem. Bardzo mnie wspiera w pracy zawodowej, jest poważnym recenzentem. Też lubi muzykę. Intensywnie śledzi wszystkie wydarzenia muzyczne, więc ja nie muszę się tym zajmować, mam wszystko podane na talerzu. I tylko pyta: czy jedziemy? Co roku odwiedzamy Suwałki Blues Festiwal, jeździmy do Iławy na festiwal jazzu tradycyjnego Złota Tarka. Staramy się odwiedzać wszystkie imprezy muzyczne, które odbywają się w Białymstoku.
Na koniec ma pan możliwość zdobycia nowych fanów. Proszę o sprecyzowanie zaproszenia, gdzie i kiedy można usłyszeć „Po pięćdziesiątce?
Najbliższy występ zespołu „Po pięćdziesiątce odbędzie się 13. września 2024 r. w Motopub ul. Młynowa 14 w Białymstoku. Początek o godz. 20:00. Zapraszamy serdecznie. |
A więc Państwo się organizujecie na wyjście, a ja… wkładam srebrny krążek z logo „Po pięćdziesiątce”do odtwarzacza, siadam w fotelu i mam koncert w domu. Dziękuję za prezent.
Notowała Barbara Klem
Zdjęcia: archiwum Janusza Topolskiego