Na sugestię mego dziadka Gerwazego, biegłego w pismach świętych, na chrzcie okropiono mnie jako Zyta. Tego imienia wystarczyło mi i za nazwisko.
Zyta Gieleżyńska, bo o niej mowa, opowiada Czytelnikom historię swego życia i pracy w zawodzie inżyniera budownictwa.
Urodziłam się w Supraślu, w czasie wojny. Otrzymałam imię, jedyne do dziś na całą parafię, nadające mi oryginalność. Tak się przytrafiło. Gros mego życia – począwszy od szkoły średniej, po karierę zawodową – spędziłam w Białymstoku. Nigdy jednak nie wyrzekłam się korzeni i Supraśla. Zawsze podkreślałam skąd jestem. Od maleńkości dałam poznać swoją indywidualność i to nie zawsze z najlepszej strony. Ale widocznie sędzia najwyższy nie ocenił mnie zbyt surowo, skoro moje dalsze życie przebiegało bez większych kolizji i kar Bożych. A jako, że nic nie dzieje się bez woli nieba uważam, że moje nietakty są pod kontrolą (uśmiech).
Podstawówkę ukończyłam o czasie, bez większych sukcesów. Doceniono mnie w deklamacji, „obsługiwałam” wszystkie akademie w miejscowym Domu ludowym i konkursy recytatorskie w Białymstoku. Miałam też sukces krajowy. Otrzymałam nagrodę za rysunek kredkami na temat: szczęśliwe dzieciństwo dzieci polskich i radzieckich. Nasze szczęście to to, że nie było już wojny, a mieliśmy ją tylko w pamięci. Od podstawówki, przez szkołę średnią, a nawet jak już jako mężatka byłam zawodniczką w biegach narciarskich i lekkiej atletyce. W gazetach z lat 50. przez całą zimę, moje – zazwyczaj zniekształcone – nazwisko pojawiało się co poniedziałek w prasie. I to o mnie, jako sportowcu-kobiecie pisano najczęściej (wg analizującego dorobek supraskich sportowców).
A trzeba dodać, że były to czasy, kiedy dziewczyny chodziły tylko w spódnicach. Do jazdy na nartach były wykorzystywane spodnie męskie. Ja miałam spodnie ojca – z mankietami. To bardzo mało komfortowe, bo jadąc na nartach trzeba było je trzymać, aby ich nie zgubić i nie zaczepić wiązaniami o skarpetkę na mankiecie, co związałoby nogi… że o dalszym ciągu sytuacji nie wspomnę. Kiedy uszyłam sobie spodnie na swoją miarę, to w drodze do szkoły panie, dzisiejszego mego wieku, pluły mi pod nogi.
Technikum budowlane ukończyłam również w terminie, w tym czasie jako jedyna dziewczyna z Supraśla chodziłam do szkoły zawodowej. Koleżanki były w ogólniakach. Po skończeniu szkoły średniej odbyło się zebranie przedstawicieli przedsiębiorstw budowlanych, którzy angażowali absolwentów do pracy. Wszyscy chcieli zatrudniać chłopców. Wtedy wstał wzburzony dyrektor i zaproponował: weź tę jedną dziewczynę, a ona zastąpi ci trzech chłopców. I tu padło moje nazwisko. Nie miałam wyboru, dostałam pracę. Wyjechałam na odległy skraj województwa do Powiatowej Rady Narodowej.
Po latach, jako mężatka i matka, rozpoczęłam pięcioletnie studia w Wyższej Szkole Inżynierskiej w Białymstoku. Codziennie kończąc pracę, szłam jeszcze do szkoły, a potem do męża i córki. Jako pierwsza supraślanka skończyłam wyższe studia techniczne, zostałam inżynierem budowlanym. Wykształcenie spożytkowałam pracując jako: inspektor nadzoru na budowach, biegły sądowy ds. budownictwa, rzeczoznawca ds. budownictwa Urzędu Wojewódzkiego i obsługi inwestorskiej w spółdzielczości mieszkaniowej. Nadzorowałam budowy wielu spółdzielni w miastach powiatowych i w Białymstoku. Starałam się jak mogłam, aby nie być gorszą od kolegów, ale okazało się, że miałam jedną zasadniczą „wadę”: byłam wśród nich najmłodsza i zazwyczaj jedyna kobieta. Na budowy powiatowe latem jeździłam motorem. Zimą przesiadałam się do pociągu albo pekaesu, skoro świt i podziwiałam przez okno do późnej jesieni rolników, którzy pracowali na polu. Na ich miejscu to bym jeszcze spała. Ja musiałam, ale oni(?)
Pewnego razu inwestor mojej budowy z powiatu przyjechał do dyrektora ze skargą na mnie. Cóż było przyczyną? Otóż, oświadczył, że żadnych zastrzeżeń co do mojej fachowości nie ma, ale jak do niego przyjeżdża inspektor, to jest święto, a jak jest święto, to trzeba wypić. A ja byłam gościem, który nie pije. Musiałam ustąpić ze stanowiska. No i poszło w eter. Za brak chęci do wypitki – straciła pracę. Na wykorzystanie tej sytuacji nie trzeba było długo czekać. Od bratniej firmy dostałam propozycję stanowiska kierownika zakładu remontowego. Byłam im jak znalazł na zaprowadzenie prohibicji w zakładzie. W takiej misji, nie miałam doświadczenia. Prezes bardzo we mnie wierzył. Zaczęłam się łamać. Była szansa awansu. Złożyłam dokumenty, a tu… m.in. przynależność do PZPR. Do partii nigdy nie należałam i na takie posunięcie się nie zgodziłam. No i „okazja” mnie ominęła. Ale moja prohibicja stała się publiczną tajemnicą.
Po profesji inspektora nadzoru zostałam specjalistą do odbioru budynków spółdzielczych od wykonawcy na terenie województwa. Stanowiłam tandem z kolegą. Wykonawcom zależało na szybkim i bezusterkowym przekazaniu budynku spółdzielni do zasiedlenia. Wyjazdy mieliśmy wg grafika, lecz grafik bywał niekiedy naruszony np. przez chorobę. Tak też się zdarzyło, że musiałam zastąpić kolegę w jednym z powiatów. Oczywiście wiadomym było, że inaczej przyjmowano u wykonawców mnie, a inaczej kolegę. Toteż ten raz, kiedy spodziewano się męskiej wizyty… Wjeżdżamy dużym fiatem na plac budowy pod barak kierownictwa budowy. Pod barakiem stoi, cała świta dyrekcji przedsiębiorstwa i budowy. Z daleka widzę roześmiane zadowolone z siebie twarze. To wszystko jest do momentu ujrzenia mojej twarzy w szybie auta. Na ten widok zrzedły im miny i wszyscy dali nura do baraku. Nie było sympatycznego powitania na placu budowy. Zawiedzenie dało się odczuć. Musiałam poczekać na „przebranżowienie” pokoju.
Z reguły nie byłam zainteresowana zmianą pracy według zasady: że swój wróg jest bezpieczniejszy niż cudzy, ale na następną propozycję nie czekałam długo. Zostałam zaproszona przez dyrektora Białostockiego Zjednoczenia Budownictwa. Poszłam w tajemnicy (tylko koleżanka z pokoju wiedziała). Dostałam intratną propozycję pracy. Szczebel był wysoki, a ja nigdy nie wierzyłam w swoje możliwości. Sprawę powzięłam do zastanowienia. Wróciłam do biura i za moment dostałam telefon od „personalnej”, która pracowała w innej części miasta z zaproszeniem do jej gabinetu. Niesamowite! To było tajemnicą. Nareszcie się postawiłam: „jak myślicie, że mnie teraz kupicie za 100 czy 200 zł to się mylicie!” I tu ja się myliłam. Dali 800 zł. Dyrektor Zjednoczenia był niepocieszony i zdenerwowany faktem, że odrzuciłam jego tak intratną propozycję.
Byłam też biegłym sądowym do spraw budownictwa w Sądzie Okręgowym. I tu w jednej sytuacji przeżyłam szok, który zniszczył moje pozytywne nastawienie do tej pracy. Na jednej z rozpraw, odnośnie wydanej opinii, jeden z adwokatów, zapytał mnie czy uwzględniłam przepis i tu podał stek numerów przepisów z zarządzenia wydanego w monitorze i tu konsternacja. Nie wiem o czym on mówi. Nie znam takiego zarządzenia. Jako biegły muszę wszystko znać i wszystko uwzględnić. Nie mogę się zbłaźnić, że nie uwzględniłam, ale nie mam pojęcia o czym on może mówić. To tak jak obrona pracy dyplomowej napisanej przez kogoś innego. W natłoku myśli ratujących fason poprosiłam o przerwę na zapoznanie się z tym dokumentem. Wtedy „on papuga” oznajmił, że „i słusznie, bo takiegoż przepisu nie ma”. Siły mnie opadły. Nie wiedziałam czy cieszyć się, czy go „objechać”! Nie mogłam zrozumieć jak tak można? Jechaliśmy na jednym wózku. Niechby wyżywał się na podsądnych.
Ta sytuacja do dziś, przyprawia mnie o dreszcze. Przeżyłam to bardzo. Długo nie mogłam dojść do równowagi psychicznej. Co by to było, jak bym powiedziała, że uwzględniłam. Po tych przeżyciach nie miałam ochoty narażać się na takie stresy. Żeby być biegłym trzeba było co roku dostarczać do sądu pozwolenie z macierzystego zakładu pracy na etacie, zgodę na pełnienie tej funkcji. Po tej „przygodzie” nie dostarczyłam tej zgody do Sądu. Byłam szczęśliwa, że pozbyłam się problemu, a tu… wezwanie na pocztę po odbiór akt do analizy. Dzwonię do sądu. To chyba pomyłka, bo ja nie dostarczyłam zgody z zakładu pracy, a tu stwierdzenie Sądu: „panią to i bez zezwolenia będziemy zatrudniać”. Ręce opadły po takiej deklaracji. Przez kilka miesięcy kombinowałam jak z twarzą wyjść z tego problemu. Znalazłam. Zostałam kierowcą taksówki. Do sądu odpisałam, że teraz jestem tylko kierowcą, a nie inżynierem.
Jako taksówkara też wielkiej konkurencji, jako kobieta, nie miałam. Raczej powodzenie! W latach sześćdziesiątych zażywałam wiatru we włosach na motorach. Zajeździłam cztery motory, jako pierwsza kobieta w Supraślu, ale nawet w Białymstoku. Miałam piękny tęczowy kask z białym daszkiem, który przywiozłam z NRD. Też był jedyny przy białych krajowych czerupach. Na jedynym w mieście skrzyżowaniu ze światłami budziłam podziw: baba na motorze, potem – baba w samochodzie, czy w końcu baba w „taryfie”. Opinię zdradzał bardzo czytelny układ ust (uśmiech). Obecnie jako 84-latka „zajeżdżam” siódmy samochód. Też jako „baba w samochodzie” – z tym, że stara. I też jest sensacja.
Lubię podróże. Zwiedziłam prawie całą północną półkulę ziemską, od Nagasaki do Niagary z terenami przyległymi. Odwiedziłam 31 krajów, a na Morzu Czarnym zdobyłam „Miss Parochoda”. Byłam prawie na biegunie Północnym, gdzie w nocy od strony Europy – widziałam dzień w Ameryce. Zwiedziłam piramidy na pustyni w Afryce.
Pod koniec mojej kariery zawodowej, już w kapitalizmie, dostałam propozycję objęcia stanowiska dyrektora technicznego w jednym z białostockich szpitali. Znajoma miała takie stanowisko w innym szpitalu, więc liczyłam na współpracę i nie trzeba było należeć do partii. Dostarczyłam wszystkie możliwe uprawnienia do tego typu pracy. Dyrekcja była bardzo sympatyczna i bardzo zadowolona z mego zgłoszenia, a tu… znowu szok! Okazuje się, że moją kandydaturę musi zatwierdzić biskup. No, nie! Ani ja go znam, ani on mnie. Ani się zna na moich dokumentach. Żeby na koniec kariery nie dostać oficjalnego kosza, zabrałam papiery i poszłam jak niełysa na zajmowane stanowisko.
Stwierdzam, że żaden ustrój mi nie sprzyjał. Teraz sprzyja mi 28 lat emerytury (to na zmartwienie ZUS-u) i aby tak dalej. Niestety, kapitalizm ukarał mnie wysokością emerytury za budowanie niewłaściwej Polski.
W tej analizie nieudanych awansów, winna jestem uwzględnić jeden sukces nie zasłużony. Otóż, w 1972 r. miałam kilka budów w nadzorze w Białymstoku i własne mieszkanie w budowie w bloku nie będącym w zakresie moich obowiązków. Budowę własnego mieszkania nadzorowałam równie dokładnie, jak „zawodowe” budowy. Tak się składało, że wracając z pracy zachodziłam jeszcze do mego mieszkania, czym najprawdopodobniej wytworzyłam nieprzewidzianą sytuację. W 1973 r. ogłoszono wojewódzki konkurs na najładniejszą budowę oddaną do użytku rok wcześniej. Do „miss budowy” wytypowano dziesięć budynków w miejscowej sobotnio-niedzielnej gazecie i… w tym dwa z moim nazwiskiem jako inspektora nadzoru. Faktycznie jeden to był mój, a drugi to ten, w którym było moje mieszkanie. Nie wiem kto podawał do gazety dane, dotyczące obsady technicznej budowy. Wyszło na to, że zainteresowaniem budową mego mieszkania przebiłam najwyraźniej właściwego inspektora. Następnie, w kolejnych dniach każda budowa była prezentowana odrębnie. W szczegółowym opisie, moje nazwisko znowu było wyszczególnione. Koledzy po fachu byli zbulwersowani faktem, że nie skorygowałam tego „niusu” u wydawcy wiadomości. Nie miałam w tym interesu ani czasu, ale gdzie był właściwy inspektor(?) Gazetę mam do dziś. Sprawę załagodził werdykt: wygrał szpital w Łapach, a cała sprawa obchodzi właśnie pięćdziesięciolecie.
Po 70-tce zaczęłam malować. Mam w dorobku ponad 600 obrazów. Zorganizowałam kilkanaście wernisaży. Zasilałam fundacje dobroczynne. Napisałam dwie książki, w tym i o Supraślu. Od dwunastu lat tańczę w zespole tanecznym flamenco. Mam poczucie dobrze wykorzystanego życia i z chęcią bym jeszcze go poużywała. Do tej pory nie zdawałam sobie sprawy, że wszystko ma swój nie zawsze piękny koniec. Covid mi to uświadomił i dał do myślenia. Zawsze byłam bojowo nastawiona do życia i nie poddawałam się, ale po przygodzie z w/w już tak optymistycznie nie patrzę w przyszłość. Na razie regeneruję siły i… oby tak dalej.
notowała Barbara Klem
Zdjęcie: Barbara Klem
Dziękuję Elżbiecie Dolińskiej z biura PZITB Oddział Białystok za pomoc w dotarciu do bohaterki artykułu.